Tequila i ostrogi
O spektaklu „Oszaleć z miłości” z Instytutu Teatralnego i Filmowego im. Lee Strasberga w Nowym Jorku pisze Piotr PiotrowiczNa pierwszy rzut oka nic specjalnego. Ot, zwykły pokoik w amerykańskim motelu, gdzieś na końcu świata. Blisko granicy z Meksykiem. Łóżko, telewizor, niewielki stolik i trzy krzesła. Para drzwi – wejściowe i prowadzące do łazienki. Jeszcze okno przysłonięte koronkową firanką, niemal jak w tradycyjnym polskim domu. W tej scenerii Sam Shepard kazał rozgrywać swoim bohaterom słodko gorzką psychodramę i dokładnie nią odtworzył nowojorski reżyser Shaun Peknic. Daje nam tym samym wyraźną wskazówkę – nie spodziewajcie się ekstrawagancji. Będę trzymał się blisko tekstu oryginału, nie uronię słówka. Bo chcę rzeczy prostej – opowiedzieć wam historię.
Co to za historia? Z pewnością kameralna, bo rozpisana właściwe na dwójkę głównych bohaterów. On i ona. Eddie i May. Kowboj-kaskader oraz kobieta, która od niego odeszła. Chwila moment – przecież on opuścił ją pierwszy, do tego zdradzał z jakąś zamożną kobietą… Ale teraz wyśledził uciekinierkę i ponownie wszedł w jej życie, by ją odzyskać. Wkraczamy w ich świat zdecydowanie in medias res. Sprawy się komplikują, uczucia są niejednoznaczne. Miłość splata się z nienawiścią. Do tego nad wszystkim góruje siedzący milcząco w fotelu, majestatyczny, stary kowboj w spranej koszuli, kapeluszu i skórzanych butach, popijający ze styropianowego kubeczka coś mocniejszego. Trzeci, jak się okaże, kluczowy dla zrozumienia tej historii bohater. Widmo ojca, kreatura z przeszłości, przyczyna całego zamieszania. Ktoś, z kim dwójka bohaterów będzie się musiała skonfrontować, by wyjść, być może tylko na chwilę, z bolesnego mentalnego klinczu.
Jest jeszcze jedna – tym razem już naprawdę ostatnia – postać. Martin, nowy mężczyzna w życiu May. To właśnie on, wysłuchując pod koniec dramatu historii najpierw Eddiego, potem May, nieświadomie pomoże im dokonać przełamania.
Bo sprawy, oczywiście, nie są w istocie tak proste, jak wydają się na pierwszy rzut oka. W ferworze uczuciowej walki między May — która z jednej strony ma zdecydowanie dość Eddiego i jego marzeń o domku na prerii, koniach i ogródku warzywnym, a z drugiej w masochistycznym odruchu nie chce, by ostatecznie ją opuścił — a Eddiem, zdradzającym ją, wystawiającym do wiatru i przy tym absurdalnie pewnym, że skłoni ją do powrotu do siebie, dowiadujemy się czegoś nieoczekiwanego. Nasz para jest czymś więcej niż dwójką dawnych kochanków. Są też rodzeństwem.
W istocie przyrodnim. Po mieczu. Podwójne życia ojca kładzie się tragicznym cieniem na ich trwającym od czasów szkoły średniej romansie. Ten zaś na ich życiu. Występna miłość od pierwszego wejrzenia. Niemal jak w greckiej tragedii.
„Oszaleć z miłości” w wykonaniu aktorów z Instytutu Lee Strasberga jest jednak bardziej tragikomedią. Opartą na emocjonalnej, naturalistycznej grze aktorskiej opowieścią o radzeniu sobie z niełatwą do przepracowania przeszłością i miłością, która niekiedy boli bardziej niż najgłębsza nienawiść. Muszę przyznać, że mimo początkowych oporów, głównie dzięki poruszającemu finałowi, nowojorskiej ekipie udało się zabrać mnie w tę podróż pełną tequili i – uwierzcie mi – z dodatkiem ostróg.