Rodziny się nie wybiera
Relacja z trzeciego dnia festiwalu.Każdy porządny festiwal teatralny nie obejdzie się bez dnia, który można by określić jako trudny. Wydaje się, że na tegorocznym ITSelF-ie takowy mamy za sobą. Ale nie ma co rwać włosów z głowy, bo niewątpliwie mogło być gorzej – wolę myśleć, że szklanka jest do połowy pełna. Poczucie sensu pozwoliły zachować prace studentów Akademii Teatralnej, dlatego tym razem wyjątkowo najpierw przyjrzyjmy się spektaklom konkursowym, a dopiero później pokazom mniejszym, ale cenniejszym.
„U cioci na imieninach”
Uroczystość rodzinna stawiała opór od samego początku. Miejsca można było zajmować wchodząc grupkami po kilka osób, a i krzeseł czekało niezbyt wiele. Scena Teatru Collegium Nobilium została przekształcona w coś na kształt sali w świetlicy, remizie albo domu weselnym. Po środku ustawiono długi stół z czekającym na przyrządzenie jedzeniem, natomiast dookoła stały większe i mniejsze stoliki, przy których siedzieli widzowie. Pomiędzy nimi krążyli autorzy projektu z praskiej Akademii Sztuk Performatywnych, donosząc kolejne składniki i przydzielając widzom-gościom zadania do wykonania. Wylądowaliśmy na weselu dalekich krewnych z Częstochowy, ale jeśli mogę być szczery, dla mnie byłaby to ta część rodziny, u której wizyt unikałbym jak ognia. „Szczególność” tego wesela polegała na tym, że nie przyszliśmy „na gotowe” i przygotowania dekoracji i posiłków trwały w trakcie świętowania. Ale jak tu bawić się i świętować, kiedy – tak jak przy stoliku, do którego akurat trafiłem – trzeba kroić kiełbasę? Ponadto zapisaliśmy na listkach imiona bliskich nam osób, graliśmy w karty i zaproponowaliśmy kilka porad dla pana młodego, który – jak się okazało – został wylosowany spośród naszej grupy i swoją wybrankę miał poznać dopiero na oczach wszystkich. Nie potrafię powiedzieć wiele o zajęciach innych, bo – przy całym rozklekotaniu tego przedsięwzięcia – trudno było odwrócić uwagę od własnego stolika. A może to kolejne niedopatrzenie autorów, którzy pozbawili nas szansy przynajmniej zorientowania się, co działo się gdzie indziej?
Problemem tego wydarzenia nie było to, że na przykład trafiono na zblazowaną, festiwalową publiczność, która nie chciała wziąć aktywnego udziału. Nie, wydaje się, że bądź co bądź nakryty w finale stół świadczył o tym, że większość poleceń została wykonana na czas. Podobnie świadczył panujący gwar i komentarze, które można było zewsząd słyszeć. To jednak, co w Uroczystości… kulało – jeśli nie zostało w ogóle położone – to dramaturgia. Nie ma większego znaczenia, czy występujący Rodzice to naprawdę matka i ojciec któregoś z uczestników albo czy rozsadzonych przy stolikach animatorów naprawdę łączą więzy rodzinne. Kwestia prawdziwości była nieistotna, kiedy cała akcja toczyła się siłą rozpędu, nad którą można było mieć wrażenie, że nikt do końca nie panował. (Pomijam fakt, że we wstępie nie potrafiono się zdecydować, czy to ostatecznie jest spektakl czy jednak coś innego, „bardziej autentycznego” i kolejne wypowiedzi wzajemnie się wykluczały). Odliczanie czasu między posiłkami przy pomocy nakręcanego budzika? Niespodziewane scenki, jak wyznania o dziecięcych bójkach sprzed lat czy wspólne śpiewanie Dzisiaj w Betlejem? Jeśli podjęto próbę odtworzenia jakiejś autentycznej uroczystości, to każdy, który był chociaż raz na jakimkolwiek weselu, jakie tutaj spróbowano naśladować, wie, że ma ono zaplanowany i określony scenariusz. Na tym polega siła tego typu tradycji, że nie trzeba niczego wyjaśniać, ponieważ i tak wszyscy wiedzą, co po czym następuje. Zmiany w przebiegu odbywają się powoli, często na przestrzeni pokoleń. Dlatego wszyscy mogą w nich w pełni uczestniczyć, być jego współtwórcami. Jeśli celem projektu było zbadanie różnych zwyczajów, to chyba na to nie zwrócono uwagi. Tutaj również takiej szansy nie mieliśmy i stanowiliśmy raczej ruchome elementy scenografii.
Wirus bez melodii
Kiedy kurz powoli opadał i w TCN-ie zbierano pewnie talerzyki po ostatnich gościach, w Auli rozpoczęli już swoją teatralną pieśń dwaj ubrani w prześwitujące, zwiewne kostiumy performerzy z holenderskiej uczelni (Szymon Adamczak i Billy Mullaney). An Ongoing Song to, podobnie jak niemiecki Close Up, przykład użycia nowoczesnego języka teatralnego, w którym słowo, ruch i przedmiot mają tak samo ważne znaczenie. W tym spektaklu para wykonawców poruszyła temat homoerotycznego pragnienia, związanego z nim zaufania (i wynikającej z niego władzy) oraz ryzyka związanego z możliwością zarażenia tylko częściowo opanowanym przez medycynę wirusem HIV.
Po części improwizowany, podszyty prywatnością wykonawców spektakl nie był łatwy w odbiorze. W porównaniu do wspomnianego Close Up, artyści posługiwali się bardziej niejasnym językiem zarówno w słowie, jak i w ruchu. Wzajemne zaufanie, kreowane przez prowadzenia oślepionego opaską partnera budowaną na bieżąco z dwóch różowych desek ścieżką, prowadziło do przemocy. Ta natomiast do do cna zrelatywizowanej serii cynicznych pytań w stylu „Kolejna kadencja Donalda Trumpa czy milion euro?” lub „Twoja matka czy HIV?”. Odpowiedzi bywały niespodziewane, wzbudzając ciche śmiechy w różnych częściach widowni. Tylko czy aby na pewno o taką reakcję chodziło autorom?
Mogę się opierać jedynie na przeczuciu, ale wydaje mi się, że produkcja DAS Graduate School miała być doświadczeniem przejmującym i dotkliwym. Że poetycko-grafomańskie dialogi i często trudny do rozszyfrowania znaczenia ruch w abstrakcyjnej, biało-różowej przestrzeni miały podprogowo wzbudzić nasze emocje. Że rozmowa nad kilkoma roślinkami wsadzonymi nie do wazonów, a do pustych opakowań po tabletkach miała zafunkcjonować jako metafora sytuacji chorego. Bo chyba tak należałoby rozumieć nadawanie kwiatom imion i mówienie im wierszy – jako poszukiwanie bliskości w samotności choroby. Szczególnie tej konkretnej choroby, cały czas stygmatyzującej i jeśli już może nie wykluczającej, to na pewno dystansującej od społeczeństwa. Lecz to zaledwie moje domysły a nie coś, co rzeczywiście się wydarzyło. Tak jakby swobodny sposób bycia performerów na scenie (może nawet zbyt pewny siebie?) nie pozwolił, żebyśmy zabrali się w tę samą co oni podróż albo – jeśli wrócić do muzycznej metafory – stworzyli z nimi wspólny chór. Puszczenie w widownię imitujących tabletki cukierków to zdecydowanie za mało, żeby chociażby tymczasowo i powierzchownie wczuć się w sytuację nosiciela bądź też chociaż chwilę się nad nią zastanowić. Nie pomogło również pseudo-postmodernistyczne mieszanie wysokiego z niskim i nieuzasadnione odwołania do Mickiewicza i Nietzschego, które były szczególnie zabawne, ani nie otwierały nowych perspektyw. To, że Die fröhliche Wissenschaft (Radosna wiedza) tłumaczy się na angielski jako The Gay Science to jeszcze nie powód, żeby to ot tak cytować.
W Małoszycach
Na szczęście były też prezentacje popołudniowe – najpierw mieliśmy szansę odwiedzić powidok rodzinnego domu, czyli karczemno-karczemną karczmę. W kameralnym Ślubie w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza, zeszłorocznej pracy pracujących aktualnie nad dyplomami studentów aktorstwa, powołano do życia teatr, w którym rządziła wyobraźnia, gdzie zwykły, biały obrus stawał się kolejno stołem i królewskim płaszczem. Obrazy i postaci wytwarzane w głowie Henryka (Piotr Kramer) powoływano do życia prostymi środkami, a ich istnienie podyktowane było – w duchu dramatu Witolda Gombrowicza – językiem. Świat przedstawienia powstawał na bieżąco, kurczył się i rozszerzał w zależności od rytmu. Henryk powiedział o kimś idiodotykalnym i z widowni wyszedł dość nieśmiały Władzio (Bartosz Bednarski). Wspomniał rodziców i zza drzwi wychyliła się z zaskoczonym spojrzeniem Matka (Kaja Kozłowska) i wybuchowy, niestroniący od bicia paskiem Ojciec (Sebastian Figat). Budowanie trudnej sytuacji spotkania po latach skomentowano ironiczną oprawą dźwiękową – w tle niemal cały czas brzmiały długie, pojedyncze dźwięki syntezatora, nadając całości posmak podobny klasycznym horrorom. No ale też tacy rodzice to coś straszniejszego niż niejedna bestia…
Uroczystość spotkania (doniosły głos, zapalona świeczka) zakłóciły postaci, o których zawsze myślę jako zjawiskach zewnętrznych wobec Henryka; takich, które nie pochodzą z wnętrza jego wyobraźni, a raczej się do niego włamały. Mania (Dorota Bzdyla) i Pijak (Damian Mirga) zburzyli sytuację, którą Henryk zaczął sobie powoli układać. Oboje nieproszeni, oboje budzący rezerwę pozostałych. Ale jednocześnie przejmujący kontrolę nad sytuacją, co szczególnie dla zdecydowanie imprezowego Pijaka, który energicznie rozhulał towarzystwo, zapuszczając klubową muzykę. A potem to już tylko na kolana, i spisek, i modlitwa do boga, którego nie ma… Zaledwie trzy kwadranse, a można by w ten sposób z sukcesem przejść cały dramat.
„Młokos jeden…”
Lecz najjaśniejszym punktem dnia był dla mnie Bifor u Abdona w reżyserii Aleksandry Bielewicz, studentki II roku. Inscenizacja jednego z opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza jest od lat elementem programu studiów reżyserskich, a ten konkretny przykład pokazał, że nie potrzeba nadmiernie przepisywać czy dopisywać Iwaszkiewiczowi dialogów, a wystarczy precyzyjne prowadzenie aktorów, żeby stworzyć świat może i mały, ale kompletny.
Nie wiem, ile czekaliśmy na pierwsze słowo. Pięć minut? Dziesięć? To i tak bez znaczenia, bo cała uwaga skupiona była na tytułowym Abdonie (Tomasz Nosinski), który spędzał czas w swoim gabinecie. Ale jak ciekawie to robił! Wywołanie polaroidowego zdjęcia, przekładanie kartek, ustawianie figurek, parzenie kawy… Z każdej tej czynności wyciśnięto tyle, ile się dało. Bez pośpiechu, ale z pełną uwagą i wręcz chorobliwą precyzją.
Wszystko zmieniło się, kiedy przejeżdżający nieopodal na hulajnodze Michaś (Jan Kwapisiewicz) przyjął zaproszenie inteligenta na wieczór. Przyprowadził ze sobą aptekarzową Herminę (Ewelina Żak), obiekt westchnień Abdona. Szaleńcze tempo przygotowań stanowiło kontrapunkt do powolnego początku: sprzątanie ze stołu, szukanie po szafkach, obrus, sztućce, kieliszki, alkohol, winogrona, ser… Abdon zajmował się wszystkim tak szybko, że aż mu podłoga uciekała spod stóp.
I pointa, czyli spotkanie. Atmosfera ciężka. Nikt nic nie mówi. Dopiero rozlewany obficie do kieliszków alkohol rozwiązał języki. Pojawiły się papierosy, pojawiły się też wzajemne pretensje. Najmłodszy z trójkąta nie do końca wiedział, co się dzieje. Czemu Hermina została zachęcona do czytania sentymentalnego romansu. Co znaczyły słowa, które usłyszał od Abdona, kiedy patrzyli razem w ciemność. I pewnie znalezienie odpowiedzi na te pytania zajmie mu jeszcze wiele czasu – to nie on jest tym, który kocha do dna.
Bifor u Abdona okazał się tym, co zdarzyło się pewnie wielu. Kiedy spotykamy się przed właściwą imprezą i okazuje się, że jest tak dobrze, że nie warto iść dalej. Szczególnie jeśli dalej czeka jakaś… rodzinna uroczystość.
Jan Karow