Opus absurdus
O spektaklu „Dzieło” z Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie – Wydział Reżyserii pisze Agata TomasiewiczAutotematyzm w teatrze potrafi być jak samonapędzający się mechanizm. Zdarza się jednak, że przekaz ginie pod naporem zawiłych intertekstualnych gierek i hermetycznych odniesień. Reżyserce Agnieszce Baranowskiej udało się uniknąć takich mielizn. Powiem więcej – „Dzieło” to przykład prostego, acz niezwykle błyskotliwego i celnego spektaklu.
W dwóch rzędach stoi grupka ubranych w zwykłe stroje aktorów. Tę ludzką machinę (dobór słów nieprzypadkowy) wprawia w ruch despotyczny reżyser-Demiurg. Akcji towarzyszy wszechwiedzący Głos, grany przez aktora usytuowanego z boku sceny. Komentarz stylizowany na język biblijnej Księgi Rodzaju, wygłaszany ni to z uduchowieniem, ni z kpiną, dotyczy zawiłości procesu twórczego. Głos odnosi się do postrzegania sztuki jako procesu okupionego potem i łzami oraz quasi-romantycznego paradygmatu artysty jako istoty wywyższonej, sprawującej „rząd dusz”. Nie bez przyczyny w prologu pojawiają się odniesienia do Grotowskiego i postulowanego przez niego „aktu całkowitego”. Na ironiczną litanię składają się wytyczne określające pożądany kształt reżyserskiego opus magnum. Dzieło musi występować wbrew historii, unieważniać ją, a jednocześnie czerpać z jej spuścizny; twórca jest zobligowany do dokonywania nieustannej transgresji i dialogu z tradycją zarazem. Kolejne wskazówki zostają sprowadzone do absurdu. „Dzieło musi mieć większy wymiar niż ma” – pada w pewnym momencie ze sceny, po czym następuje wyliczanka wypisów z pism teoretyków i terminów rodem ze słownika Pavisa.
Demiurg wydaje aktorom kolejne komendy: „biegać”, „słuchać, „płakać” itd. Wykonawcy ogrywają daną emocję czy stan, po czym snują skrótowe historie. Są wśród nich opowieści bezbarwnego everymana, wieśniaczki, żołnierza. Kwestie wypowiadane są bez przerwy na oddech, z ograniczoną modulacją głosu, wręcz mechanicznie.
Stopniowo odsłania się główny zamysł reżyserki. Podporządkowane ciało zbiorowe ulega indywidualizacji. Mimo że aktorzy nadal wypowiadają kwestie w podobnej manierze, w ich grze pojawia się autentyczna emocja. Ot, zawieszenie głosu czy drżenie ręki. Wyznania stają się coraz bardziej osobiste. Materia teatralna wymyka się Demiurgowi z rąk; machina zaczyna żyć własnym życiem. W tym punkcie warto docenić precyzyjną grę aktorską. Nie ma w „Dziele” wielkiego emocjonalnego ekstremum, interpretacyjne wahnięcia są bardzo subtelne – a jednak przejmujące.
„Dzieło” to obraz procesu twórczego podniesiony do drugiej potęgi. Na oczach widza aktorska poza topnieje, odsłaniając pokłady wrażliwości, co z kolei stanowi sceniczne przepracowanie sytuacji pracy nad spektaklem. Teatralna fikcja wyrasta wszakże ze specyficznego podglebia – z jednostkowych doświadczeń i wrażliwości. Widowisko nigdy nie jest abstrakcyjnym bytem, odtwórczym odegraniem założeń, jałową pogonią za ideą. Być może zabrzmi to pompatycznie, ale teatr wyrasta z prawdy. Nie tylko z prawdy aktora – przede wszystkim z prawdy człowieka. I to właśnie człowiek, wyposażony w jednostkową opowieść i doświadczenie, powinien być sprawczą siłą sztuki.
Spektakl Baranowskiej to rzecz prosta i mocna. Bardzo szydercza, bezkompromisowo nadgryzająca tkankę teatru, punktująca nierealistyczne artystyczne aspiracje, a jednocześnie zabawna i z niejaką czułością przyglądająca się sytuacji aktora.