Brzmienie samotności
O spektaklu „Glenn” z Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie – Wydział Reżyserii pisze Jan KarowInterpretacje muzyki Bacha w wykonaniu Glenna Goulda to spotkania dwóch geniuszy. Obie jego wersje Wariacji Goldbergowskich, mimo że bardzo różne, są paradoksalnie jak wzorzec metra w Sèvres. Dążenie do doskonałości to jednak wyjątkowa ścieżka, kroczenie którą obarczone jest szczególnymi kosztami.
„Glenn” Jana Jelińskiego to kameralna, rozpisana na dwójkę aktorów impresja na temat samotności niezwykłego artysty. Kanadyjskiego pianistę (Piotr Sędkowski) spotykamy w chwili radykalnej decyzji – postanawia zaniechać koncertowania. Przerażony, z roztrzęsionymi dłońmi niepewnie kłania się, po czym wybiega ze sceny. Od tej pory będziemy oglądać go zaszytego przy pianinie, skulonego na niziutkim stołku. Zszargane nerwy próbuje uspokoić płynącym z niewielkiego głośnika szumem i popijanymi mlekiem tabletkami. Ukryte w rękawiczkach, stale zziębnięte dłonie nie przeszkadzają w mozolnym ćwiczeniu. Słychać zarówno fragmenty Arii otwierającej cykl wspomnianych Wariacji, jak jeden z contarpunctusów z Die Kunst der Fuge czy pierwsze takty toccaty z szóstej partity. Niektóre wykonania się rozpadają. Palce przestają być posłuszne, nie trafiają w odpowiednie klawisze. Rozpadowi ulega też Glenn.
Strukturę przedstawienia wyznaczają trzy wejścia Sonii Mietielicy. Za pierwszym razem wydaje się obrazem z wyobraźni pianisty. W dłoniach trzyma wystukujący umiarkowane tempo metronom. Stawia kroki w rytm jego uderzeń. Zaczyna strofować Glenna. Przerywa mu w pół taktu. Mówi, że gra nierówno. Wszystko to jednak przy dużym opanowaniu. Nie podnosi głosu. W pewnym momencie waha się nawet, czy by nie pogłaskać go po głowie. Dłoń pozostaje ostatecznie zawieszona w powietrzu. W kolejnym wejściu wciela się w starającą się przeprowadzić wywiad dziennikarkę. Wtedy dowiadujemy się o przyczynach zejścia pianisty ze sceny. O tym, że nie jest to jedynie tymczasowa decyzja. O niechęci do estrady. O nienawiści do publiczności, która w jego oczach jest jedynie żądną krwi i sportowych wyczynów tłuszczą. W swoich zdecydowanych poglądach stwierdza, że idealnym stanem dla artysty jest samotność. Gdy widzisz go na ulicy, przejdź na drugą stronę. Zostaw go w spokoju.
I Glenn zostaje sam. Jednak jakaś część jego wnętrza domaga się namiastki kontaktu. Zrywa się na nogi, by wykonać telefon. Dzwoni do kobiety. Nie znamy jej imienia. Nie wiemy, kim jest. Glenn zaczyna jej opowiadać o utworze, który przed chwilą ćwiczył; o tym, że w końcu przejrzał jego dwugłosową budową. Prosi swoją rozmówczynię tylko o jedno – żeby się nie rozłączała. Kładzie delikatnie słuchawkę telefoniczną na klawiaturze i zaczyna grać. Sił wystarcza mu na ledwie kilka taktów. Melodia zaczyna kuleć. Glenn zsuwa się na podłogę, gdzie wpada w konwulsje. Wtedy po raz ostatni na scenie pojawia się Ona. Ma na sobie czarną sukienkę. Jest bosa. W zwolnionym tempie wykonuje łagodne gesty. Skąpana w niebieskim świetle wygląda zjawiskowo. Kim jest? Pięknem? Harmonią? Nie musimy tego wiedzieć, bo – niczym odpowiednio poprowadzony kontrapunkt w muzyce Bacha – dopełnia portretu rozbitego artysty, który dla muzyki zdecydował się na samotność.