Aż do bólu
O spektaklu „Pelikan. Zabawa z ogniem” z Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie pisze Piotr PiotrowiczDwie jednoaktówki Strindberga. Najpierw „Pelikan”. Potem miłosiernie przerwa. Następnie „Zabawa z ogniem”. I choć między obiema sztukami rozciąga się długi okres czternastu lat dramatycznej twórczości autora, mamy nieodparte wrażenie, że wciąż tkwimy w tych samych dusznych pomieszczeniach. W międzyludzkich układach o podobnym stopniu dotkliwości. Wrażenie potęgowane przez właściwe niezmieniającą się scenografię. Umowny pokój o czarnych ścianach, uparcie tkwiący w tym samym miejscu stół, biurko i drzwi w głębi. Jeszcze bujany fotel, który, choć, tak piekielnie ważny w pierwszej części dyptyku, znika potem na rzecz równie istotnego, ażurowego białego krzesła. Wszystkie te przedmioty oraz ludzie toną w cieniach, szarości, czasem tylko w ciepłym świetle staromodnej żarówki. Tak jest na początku. W „Zabawie…” mroki ustępują pełnemu światłu wczesnego nadmorskiego poranka, wpadającemu przez szyby do letniskowego, bogatego domu – już nie biednego mieszkania na piętrze jakiejś kamienicy. Na którym, zapytacie? Dość wysoko by móc się zabić, wyskakując przez okno.
Nie ulega wątpliwości, że przedstawienie Jana Englerta jest wyreżyserowane drobiazgowo. Chciałoby się rzec – pieczołowicie. Małe gesty urastają do rangi symboli i komentarza do niezmiennie tragicznego położenia postaci. Jak choćby scena, w której świeżo poślubiona Akselowi Gerda – nieświadoma jeszcze faktu, że jej mąż liczy tylko na nieistniejący spadek, a na dobitkę, jeśli kogoś kocha (a może lepiej byłoby mówić o pożądaniu?), to jej własną matkę – siada, ustawiając sobie wpierw krzesło między rodzicielką a mężem, rozdzielając tym samym spiskującą parę.
Przedmioty też są nosicielami znaczeń. Nic nie dzieje się przypadkowo. Wspomniane wcześniej ażurowe krzesło będzie miejscem, w którym spoczywa, z początku odwrócony tyłem do publiczności, portret innego Aksla, tym razem człowieka spalającego się w uczuciu do żony najlepszego przyjaciela, który przyjął go pod swój dach. W ogóle zdaje się, że zarówno bujany fotel, jak i to krzesło stanowią swego rodzaju osie akcji i zarazem są posłańcami nieobecnych – w „Pelikanie” będzie to zmarły ojciec, w „Zabawie…”, jak się rzekło, nieobecny z początku przyjaciel. Obaj są siłami napędzającymi bieg dramatycznej akcji. Wyrzutami sumienia, obiektami pragnienia albo nienawiści. Czasem tym wszystkim naraz.
Aktorzy rozgrywają Strindbergowską partyturę na najwyższym stopniu napięcia. Przy czym napięcie owo zazwyczaj manifestuje się długą pauzą, ciszą, przeciągłym spojrzeniem. Momenty wzburzenia wyładowującego się w krzyku są sporadyczne. Brutalne interakcje między postaciami nieczęste. Znów ciśnie się na usta użyte już słowo – precyzja. Wszystko jest tu wymyślone tak, by grało na rzecz zbudowania fabularnego napięcia i wyciągania ze Strindberga sensów wcale nieoczywistych. Jak w przypadku otwierającej wieczór sceny, w której Eliza – matka, wdowa, potwór, ostatecznie samobójczyni, w scysji ze służącą manifestuje swoją wyższość i siłę, molestując ją. Wszystko podane oszczędnie, za pomocą kilku dobitnych gestów. Teatr dusznej metafory. Aż do bólu.