Piosenka jest dobra na wszystko?

Relacja z piątego dnia festiwalu.

Jeśli wydawało mi się, że niedziela to był długi dzień, znaczy to, że nie przyjrzałem się właściwie temu, co miało wydarzyć się w poniedziałek. Po naginającym prawa fizyki przemieszczaniu się pomiędzy trzema lokacjami i czterema przedstawieniami dobrnęliśmy do końca prezentacji konkursowych. Teraz pozostaje czekać na werdykty gremiów jurorskich (których jestem niezmiernie ciekaw!) i wybrać się popołudniu na dwa ostatnie pokazy prac studentów naszej Akademii. Ale jaki był ten niechcący się skończyć dzień? Przede wszystkim muzyczny. Na scenach obficie grano i śpiewano, choć czasem nie było łatwo powiedzieć dlaczego.

Romea i Julie

Kiedyś naiwnie myślałem, że dobre teksty na scenie – co by z nimi nie zrobić – w jakiś sposób będą wsparciem dla przedstawienia. Że niezależnie od inscenizacji będzie można wyjść zadowolonym przynajmniej z racji obcowania z żywym tekstem. Od dłuższego jednak czasu, w dużej mierze za sprawą regularnych wizyt na gdańskim Festiwalu Szekspirowskim, skłaniam się do przekonania, że to właśnie takiemu materiałowi można tym bardziej zaszkodzić. I właśnie dramaty Williama Shakespeare’a wydają mi się szczególnie delikatnym tworzywem, mało odpornym na nieprzemyślane reżyserskie interwencje. I na tę minę wpadli twórcy bułgarskiego Romea i Julii.

Przedstawienie z Narodowej Akademii Sztuk Teatralnych i Filmowych im. Krystjo Sarafowa podążało od strony fabularnej za literą dramatu wiernie, ograniczając się jedynie do pewnych skrótów. To, co w jego trakcie budziło niejednokrotnie zdecydowany sprzeciw, to rozwiązania inscenizacyjne. Reżyser Penko Gospodinov niewątpliwie chciał uruchomić swego rodzaju teatralną zabawę, odsłaniając fakt, że obserwujemy zdarzenie sceniczne. Po środku ustawił niewielki podest z dwiema zapadniami, aktorki i aktorzy natomiast, kiedy nie brali aktywnego udziału, siedzieli po bokach, przyglądając się akcji. Z tyłu na wieszaku czekało kilka rekwizytów i kostiumów. Teatralność podkreślało również granie tych samych postaci przez kilkoro wykonawców: mieliśmy dwie Piastunki, trzy Julie i – jeśli się nie mylę – aż czterech Romeów, którzy wymieniali się pomiędzy, a czasem i w trakcie trwania sceny. Gorzej jednak było ze wszystkim tym, do czego Gospodinov ich namówił. A była tu masa ekwilibrystyki: fikołków, bójek, podskoków i innych akrobacji, dla których trudno było – poza efektownym pojedynkiem pomiędzy poważnej wagi Merkucjem i dobrze zbudowanym Tybaltem – znaleźć uzasadnienia. „Urozmaicono” to ponadto anglojęzycznymi piosenkami w, co tu dużo mówić, niezbyt udanych wykonaniach. Była ballada jazzowa, trochę rapu, próba mocniejszego, rockowego uderzenia. Tylko że funkcjonowały one na zasadzie czystych atrakcji – nie popychały akcji do przodu, ani też jej nie komentowały. Najszerzej można było jednak rozłożyć ze zdumieniem ręce nad stojącą przy pianinie, ukrytą pod szerokim kapeluszem aktorką, która nuciła w chwilach wyciemnienia niby-liryczne wokalizy. Powiedzieć dlaczego tak się działo nie potrafię.

fot. Marta Ankiersztejn

Właśnie ten brak konsekwencji był największym problemem bułgarskiego przedstawienia. Różności pojawiały się i znikały, pozostawiając nas bezradnych by zrobić cokolwiek innego niż unieść zdziwioną brew. Zbyt mało rzeczy tu się ze sobą łączyło, żeby mówić o jakimś jasnym pomyśle inscenizacyjnym. W tym przedstawieniu pomysły były rozmnożone jak Romea i Julie – trudno było się połapać w ich gąszczu.

W głębi ciemnego lasu

Już raz skorzystałem z tego podtytułu, ale tym razem wydaje mi się on bardziej uzasadniony. Nie będę ukrywał, że wiedząc co nieco wcześniej o przedstawieniu na podstawie dramatu Ołeksandra Ołesia, trochę się gobawiałem. Jednak W drodze do baśni okazało się chyba najbardziej liryczną propozycją spośród spektakli konkursowych, operując prostymi i czytelnymi metaforami. Ten w dużej mierze taneczny, operujący oszczędnie słowem spektakl ujął zaangażowaniem aktorek i aktorów, którzy faktu grania w przedstawieniu przeznaczonym na co dzień dla widzów młodszych wcale nie potraktowali ulgowo.

fot. Marta Ankiersztejn

Opowieść była taka. W lesie żyje niewielka gromada, która nie potrafi się z niego wydostać. Wszyscy posłuszni są złemu przywódcy – jest on też partnerem (a raczej panem) pięknej dziewczyny. Grupa naśmiewa się z najsłabszego z nich, odróżniającego się popielatym kostiumem. Wypominają mu, że boi się nawet borsuka i nigdy nie będzie orłem. On jednak postanawia podjąć próbę odnalezienia ścieżki, którą mógłby wszystkich wyprowadzić. Uwolnić ich. Doprowadza to do wściekłości Złego, ale też pozwala mu zyskać uczucie Dziewczyny. I było nawet blisko, żeby swego rodzaju Wybraniec doprowadził całość do szczęśliwego finału

Zwiewne, ułatwiające dynamiczny ruch kostiumy, kilka solidnych sznurów, efektowna reżyseria światła i trochę dymu wystarczyło, żeby wykreować kompletny świat, który wypełnił przez godzinę niewielką scenę Teatru Kamienica. Tutaj, podobnie jak w przedstawieniu bułgarskim, dużo było odważnych podrzutów czy akrobacji, jednak Ukraińcy zrobili z nich skuteczny atut, czego dowodem były chociażby reakcje siedzącej obok mnie nieznajomej, która co chwila brała głębszy oddech i parę razy aż uniosła się w fotelu, przeżywając sceniczną akcję. A chyba trudno o coś cenniejszego w baśniowym przedstawieniu niż iluzja pozwalająca na przekonanie widzów do realności wykreowanego na scenie świata.

Teatr z jukeboxa

Kolejnym przystankiem na poniedziałkowej trasie był Teatr Studio, gdzie dwukrotnie zaprezentowano Co gryzie Gilberta Grape’a? z krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Zdobywca Grand Prix na ostatnim festiwalu w Łodzi to przedstawienie, które – tak mi się przynajmniej zdaje – wielu dyrektorów teatrów mogłoby chci mieć w swoim repertuarze. Efektowne, przemyślane, bardzo sprawnie wyreżyserowane, zabawne, przejrzyste dramaturgicznie, pełne przebojów zamaszyście śpiewanych przez młodych aktorów, ze świetną oprawą muzyczną na żywo przez zespół pod kierownictwem Dawida Suleja Rudnickiego. Które najzwyczajniej w świecie dobrze się ogląda. I Believe I Can Fly, My Way, I Need A Hero, Everybody Hurts, Feeling Good… Można by z tego ułożyć całkiem niezłą playlistę.

fot. Karolina Jóźwiak

Symbolem domostwa rodziny Grape’ów była ustawiona w centrum matka Bonnie (Iga Rudnicka). W wielkiej (ale tak naprawdę wielkiej) sukni, unieruchomiona niczym statua jest z jednej strony dla wszystkich ciężarem, z drugiej punktem odniesienia, wobec którego pozostali musieli się tłumaczyć ze swoich zachowań albo odpowiadać na jej zachcianki. Oczkiem w głowy matrony b Arnie (świetny Dariusz Pieróg), upośledzony chłopak, w t-shircie z plakatem filmu Titanic. Zajmowało się nim rodzeństwo: Gilbert (Przemysław Kowalski) i Amy (Małgorzata Walenda). Gilbertem była zainteresowana dość pokręcona, ubrana w jeansowe rybaczki Becky (Marianna Linde), natomiast do Amy cholewki smalił Tucker (Jakub Sielski), prosty chłopak, który marzył o pracy w mającej zostać otwartej w okolicy burgerowni. Ci, którzy znają książkę Petera Hodgesa albo jej ekranizację, wiedzą co i jak, więc nie będę się rozpisywał o niewesołych elementach tej historii. A kto tego jeszcze nie zrobił, zachęcam – niech nadrobi.

Dopiero kiedy napisałem poprzedni akapit, zorientowałem się, że na scenie widzieliśmy zaledwie sześcioro aktorów. I na tym między innymi polegała zasługa Marcina Czarnika – poprowadził swoich podopiecznych przez tę dość prostą strukturę (scena bądź dwie – komentarz przy pomocy piosenki – kolejna scena itd.) w sposób precyzyjny, ale również pokierował uważnie naszą uwagą.przedstawieniu wykorzystywano całą przestrzeń gry, by za chwilę wyłowić oświetleniem tylko jej fragment, przechodząc do kameralnych, rozgrywanych na mikroportach dialogów albo wręcz wodewilowych wykonań niektórych piosenek. Ta atrakcyjna forma nie przesłoniła jednak tragedii rodziny Grape’ów, a szczególnie subtelnie przeprowadzonego wątku Arniego, przeistaczającego się w finale w złotą rybkę.

Make Poland Great Again!”

Nie wiem, ile razy niezrównane aktorki-konferansjerki Julia Łukowiak i Wiktoria Wolańska przypomniały nam, że festiwal odbywa się pod honorowym patronatem Sami-Wiecie-Kogo. Oglądając Prawa pamięci pomyślałem sobie, że to przedstawienie powinno zostać pokazane nie w TCN-ie, ale – wobec tak zacnego mecenatu – w Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu albo w Belwederze, gdzie wszak ugoszczono nie tak dawno twórców jednego z przedstawień Teatru Telewizji. Bowiem przywieziony z USA projekt to laurka na cześć naszej historii, w której Ignacy Paderewski przedstawiony został jako niezrównany mąż stanu i geniusz pianistyki. Przed którym na kolana padli Amerykanie, Polacy, Europa… Krótko: przed którym na kolana paść powinna Historia.

Trzy performerki (Menendez Elsa, Houska Katy, Jones Marya Erin) przy akompaniamencie niewielkiego bandu wyśpiewały morza tekstu o naszej historii (sięgając nawet Grunwaldu), o pracy ścięgien i mięśni u muzyka-pianisty, o konstrukcji fortepianu… Działo się to niemal przez cały czas statycznie, z dwiema straszącymi w tle przystawkami, na których wyświetlano fragmenty nagrań z początku XX wieku oraz imiona i nazwiska osób związanych z naszym politykiem i muzykiem, którego czule nazywano „Paddy”. Jeszcze wideo byłem jakoś w stanie zrozumieć, ale niezwiązany jakkolwiek z tym, co na scenie pochód nazwisk pozostanie dla mnie zagadką.

fot. Marta Ankiersztejn

Mógłbym krytykować ten spektakl jeszcze bardziej, ale zamiast tego chciałbym podzielić się inną myślą. Wydaje mi się, że mniej więcej tak wygląda zarówno kulturowy imperializm, polegający na podbijaniu nowych terenów za pomocą sztuki („przywieziemy wam coś bezkrytycznego o was, a wy nam klaszczcie”), ale też sztuka propagandowa, robiona na zamówienie. Miałem okazję niedawno przysłuchiwać się dyskusji, w którym jedna z panelistek, Amerykanka, opowiadała o tym, że w Stanach przygotowuje się ostatnio bardzo dużo rekonstrukcji. Oprawia się teatralnie różne rocznice, wspomina bohaterów. Jeśli ktoś miałby ochotę naśladować u nas tego typu przedsięwzięcia i robić to w duchu podobnym Prawom pamięci, to mogę spać spokojnie. Zgodnie z prawami pamięci – o czymś takim zapomni się bardzo szybko.

Jan Karow